piątek, 29 maja 2009

JBo-cd




To co się rzuca od razu na uszy to brzmienie. Facet brzmi potężnie i powala. Riffowo miażdży, yeah, było cholernie glośno:) W solówkach trochę mniej mi się podobało, coś jak Eric Johnson style. To co się rzuca na oczy to wygląd Bonamassy, wydaję mi się że schudł. Wygląda bardzo szczupło, jak chłopaczek. Niestety wokalnie było bardzo słabo. Nie wiem może to wina naglośnienia ale Joe po prostu nie dawał rady. Spiewał wysoko, brzmiało to chwilami niestety komicznie. Co grał? Po "Django" było "Bridge to better days"-konkretny utwór a poźniej głownie materiał z ostatniej płyty w połączeniu z "Live In Nowhere..." Gdzieś przeczytałem że tak dziś grałby czy brzmiał Led Zeppelin...Bujda i brednie. Zeppelin miał genialnego, jedynego w swoim rodzaju perkusistę i legendę na wokalu, nie wpominając o pierwszorzędnych kultowych utworach. Joe Bonamassa niestety tego nie ma. Myślę że powinien zatrudnić wokalistę o solidnej barwie i rockowych możliwościach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz